piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział 4

Rozdział 4

"To się musiało w końcu stać
Że właśnie dziś
Straciłaś swe dzieciństwo
To właśnie dziś..."
~ Grzegorz Ciechowski

"jak wyciągnięte tam powyżej gwiaździste ramiona wasze
a tu są nasze,
a tu są nasze,
jak suchy szloch w tę dżdżystą noc
jak winny- li- niewinny sumienia wyrzut
że się żyje
gdy umarło tylu tylu tylu"
~ Edward Stachura

            Przez większość dzisiejszego dnia siedziałam w swojej kajucie. Po południu zeszłam na jeden z niższych pięter. Siadłam sobie w kącie ciemnego korytarza i rozkoszowałam się ciszą.
            Zawsze lubiłam być sama. Nie byłam osobą bardzo towarzyską. Uwielbiałam tak siedzieć samotnie po ciemku.
            Nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam.

***

            Obudził mnie nagły wstrząs. Zdezorientowana wstałam i podążyłam wzdłuż korytarza. Ludzie gdzieś na dole krzyczeli z przerażeniem. Wydawało mi się jakbym słyszała stado tupiących słoni i krzyczących małp zarazem. Ściągnęłam brwi i objęłam się ramionami, ponieważ nagle zrobiła mi się okropnie zimno.
            Co się ty dzieje? - pomyślałam.
            Korytarze, którymi szłam oświetlały jedynie słabe snopy światła lampek awaryjnych. W rezultacie ledwo widziałam swoje bose stopy. W pewnym momencie, gdy już miałam skręcać w inny korytarz, zza rogu wytrysnęły na mnie mocne i potężne strugi lodowatej wody. Siła uderzenia zwaliła mnie z nóg. Uderzyłam z impetem głową o ścianę. Nagle świat mi zawirował, więc przywarłam ciałem do ściany za mną i osunęłam się na ziemię. Głowa bolała mnie niemiłosiernie. Miałam nadzieję, że z moją czaszką było wszystko w porządku. Przysunęłam kolana do klatki piersiowej i owinęłam je rękami. Zatopiłam się w myślach kłębiących mi się po głowie i nie zwracałam już uwagi na otoczenie.

***

            - Areli! - do świata żywych przywołuje mnie głos Rose. - Dobrze się czujesz?
            Podnoszę głowę i patrzę w jej pełne przerażenia i troski oczy.
            - Tak, a przynajmniej chyba tak.
            - To dobrze, bo potrzebuję twojej pomocy.
            Przyjaciółka wzięłam moją rękę i pociągnęłam nie w górę.
            Dlaczego ona znowu chce mi wyrwać rękę? - pomyślałam.
            - W czym? - zapytałam rozdrażniona.
            - Jack jest uwięziony w areszcie. On nic nie zrobił. Wrobili go. A statek idzie na dno.
            Co? Statek tonie? Przecież on jest niezatapialny. Aha. To by wyjaśniało wodę. Po chwili uświadamiam sobie co tak naprawdę się dzieje.
            - No to chodźmy! Nie ma czasu do stracenia! - krzyknąwszy te słowa do Rose, pociągnęłam ją i ruszyłam biegiem przed siebie. Po chwili się zatrzymałam. - A gdzie jest ten areszt?
            - W drugą stronę - przyjaciółka zaczęła się ze mnie śmiać.
            - Okay - ruszyłam już teraz w dobrym kierunku.
            - Jack jest przypięty kajdankami do rury. Trzeba by było pomyśleć jak go uwolnić.
            W tym samym momencie zauważyłam na końcu korytarza taką jakby gablotkę. Była w niej siekiera.
            - Patrz, patrz! - Byłam zbyt podekscytowana, żeby iść tak spokojnie jak dotychczas. Puściłam się biegiem. Znowu.
            Gdy dotarłam na miejsce zaczęłam nerwowo szukać czegoś, czym mogłabym stłuc szybę. Jakoż, że nic takiego nie znalazłam, postanowiłam użyć łokcia.  Zgięłam rękę i starałam się nie myśleć o następstwach mojego szalonego czynu. Odłamki szybki rozprysnęły się na wszystkie strony. Poczułam falę bólu rozchodzącą się od łokcie przez cała rękę, ale chyba nic się z nim nie stało. Gorzej z moją twarzą. Kilka kawałków szkła odnalazło moją twarz i zostawiło po sobie maleńkie pamiątki.
            - O, Boże. Areli! Nic ci się nie stało? - usłyszałam za sobą głos Rose.
            - Czuję się chyba dobrze. A jak wygląda moją twarz? - Pytam z walącym sercem.
            Moja przyjaciółka przyglądała się mi z uwagą. Po czym powiedziała:
            - Nie jest tak źle. Kilka zadrapań. Do wesela się zagoi.
            Odetchnęłam z ulgą.
            - No to teraz może my iść po Jacka. - Wyciągnęłam siekierkę i wyruszyłyśmy dalej.
            Po drodze spotkałyśmy pracownika statku kierującego się na górę.
            - Muszą panienki się stąd wydostać - chwycił nas niezbyt delikatnie za ramiona i pociągną za sobą. - Utoniemy - w jego głosie wyczułam rozpacz i przerażenie.
            - Ale my nie możemy z panem iść. Czeka na nas ktoś kto potrzebuje pomocy - Rose próbowała wyrwać rękę.
            - Niech panienki dadzą spokój. Lepiej żeby zginął ten człowiek niż panienki.
            - Nie, nie lepiej. Proszę puszczać - ta próba się powiodła. Po chwili Rose była już wolna. Uderzyła naszego oprawcę pięścią w nos, a ja również uwolniwszy się uderzyłam go siekierką w krocze (oczywiście częścią bez ostrza). Facet zgiął się w pół i ruszył bez słowa po schodach na górę.
            - Ale my dzisiaj mamy przebojowy dzień - Rose podniosła rękę wyraźnie pokazując, że chce przybić piątkę, więc przybiłam i wybuchnęłyśmy niepohamowanym śmiechem.

***

            Gdy przybyłyśmy do aresztu (co nie było proste, ponieważ poziom wody dość mocno się podniósł, a była ona lodowata), Rose od razu rzuciła się w ramiona Jacka. A raczej to ona go objęła, bo on nie miała jak. Pocałowała go wolno i namiętnie.
            - Wow. Co tu się porobiło? Może już wyswobodzimy naszego drogiego więźnia, bo trochę mi zimno. Wiem, że wam jest raczej cieplej niż mi, ale wiecie nie jesteście tu sami - powiedziałam z uśmiechem na ustach. Papużki nierozłączki odlepiły się od siebie. Po chwili zwróciłam się do przyjaciółki. - Może ty to zrobisz? - Podałam Rose siekierkę.
            Rose odsunęła się krok od rury, do której były przypięte ręce Jacka. Gdy już miała się zamachnąć Jack odwiódł ją od tego.
            - Najpierw poćwicz.
            Moja przyjaciółka odwróciła się w stronę szafy i przywaliła w nią siekierką.
            - Teraz spróbuj trafić w to samo miejsce.
            Rose nawet nie była blisko.
            - No dobrze. Musi się udać - powiedział Jack z nadzieją w głosie.
            To będzie katastrofa - pomyślałam.
            Nie chciałam na to patrzeć, więc zasłoniłam oczy dłońmi. Po chwili usłyszałam głuchy dźwięk uderzenia metalem o metali i entuzjastyczne krzyki pary. Opuściłam ręce i ujrzałam wolnego Jacka. Uśmiechnęłam się i powiedziałam.
            - No to teraz tylko się stąd wydostać.
            Nie było to wcale proste, ponieważ w niektórych miejscach woda dochodziła do klatki piersiowej. Przedzieraliśmy się przez korytarze trzymając się rur zawieszonych u sufitu. W pewnym momencie, próbując się przedostać przez tłum uciekających, rozhisteryzowanych pasażerów Rose i Jack gdzieś mi się zapodziali.
            Dotarłszy na górny pokład dopiero zdałam sobie sprawę z tego co ty się tak naprawdę dzieje. Wyglądało tu gorzej niż po huraganie i tsunami. Niektóre szyby były wybite, a na podłodze walało się dużo rzeczy z pewnością do pasażerów. Ludzie przepychali się w stronę szalup nie zważając na to, czy osoba, którą popchnęli nie jest małym dzieckiem szukającym mamusi. Statek stopniowo przechylał się i zatapiał.
            Gdy kąt statku w stosunku do powierzchni wody osiągnął kąt dziewięćdziesiąt stopni siedziałam w pomieszczeniu ze sterem i z walącym serce się modliłam. Po chwili zdałam sobie sprawę, że statek za niedługo będzie całkowicie pod wodą.
            Jak mam stąd wyjść? - zapytałam sama siebie.
            Wyjrzałam przez drzwi. Przestrzeń pomiędzy wyjściem a barierką wcale nie była taka duża.
            Może mi się uda? Musi, a jak nie to będę gdzie indziej zanim się zorientuję.
            Wstałam i na trzęsących się nogach podeszłam do drzwi. Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się doskoczyć i złapać się barierki. Małymi kroczkami schodziłam po barierce w dół, jak po schodach. Gdy byłam już na samym dole skoczyłam nieprzeniknionej toni. Pierwszym co mnie uderzyło było niewyobrażalne zimno. Znalazłam ogromną deskę i próbowałam się na nią wdrapać. W pierwszych chwilach ciągle z niej spadałam, ale za którymś razem udało mi się na niej pozostać.
            Leżałam tak rzez czas, którego nie potrafiłam zliczyć. Chłód przenikał do moich kości. Na włosach i ubraniach zaczęły się pojawiać sopelki lodu. Skóra zaczęła mi sinieć. Miałam tylko nadzieję, że Rose, Jack i nasze rodziny zdążyli do łódek i się uratowali.
            Gdy tak rozmyślałam trzęsąc się z zimna pociemniało mi przed oczami.
            Czy ja umrę? Nie tak wyobrażałam sobie własną śmierć.
***
Informuję tylko, że następny rozdział będzie najwcześniej 25.08, ponieważ jadę na obóz. Całuję ~ Autorka