sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział 1

Rozdział 1



On natchniony i młody był,
Ich nie policzyłby nikt,

~ Jacek Kaczmarski



            Schodziłam po pięknych, drewnianych schodach. Miały cudowną, rzeźbioną poręcz. Na samym dole, po lewej stronie widniała również drewniana figura amora. Całe wnętrze wyglądało jak z bajki. Nie byłam jeszcze na tak okazałym statku. Został on nazwany "Titanic". Ta podróż była moim prezentem urodzinowym od rodziców. W ten dzień kończyłam dwadzieścia pięć lat. W sukni balowej czułam się jak księżniczka, która idzie na swój pierwszy w życiu bal. Wokół mnie roznosił się słodki zapach moich lawendowych perfum. Starałam się iść z gracją. Wiedziałam, że gdybym szła jak przeciętny człowiek, a zobaczyliby mnie rodzice, nie byłoby miło.
            Miałam na sobie bladofioletową suknię na grubych ramiączkach sięgającą do ziemi. Włosy opadały mi ślicznymi loczkami na ramiona. Chciałam być jak najpiękniejsza, żeby zobaczyć błysk zadowolenia w oczach mojego narzeczonego, Jamesa, gdy mnie zobaczy.
            Nie umiałam się już doczekać, więc zbiegłam na dół. Byłam taka podekscytowana. Przecież nie mogłam tak wbiec do sali. Rodzice stłukliby mnie na kwaśne jabłko. Zatrzymałam się. Szybko poprawiłam włosy i sukienkę. Zrobiłam trzy głębokie wdechy. Dobrze. No to idę.
            Weszłam przez szklane drzwi do sali pełnej ludzi. Odnalazłam mój stół. Gdy tam podeszłam wszyscy mężczyźni wstali.
            - Witam wszystkich - powiedziałam z uśmiechem na twarzy.
            Ludzie przy stole kiwnęli mi chłodno głowami. Jedyną osobą, która się uśmiechała była moja najlepsza przyjaciółka Rose.
            Mama wstała i zbliżyła się do mnie.
            - Wszystkiego najlepszego córeczko - podarowała sobie formalności.
            Ale ja nie.
            - Dziękuję pani matko.
            Mama pocałowała powietrze po obu stronach mojej twarzy.
            Mój tata i  reszta gości też złożyli mi życzenia urodzinowe. James pocałował mnie w rękę i  uśmiechnął się dystyngowanie. Rose podeszła do mnie jako ostatnia.
            - Niech się spełnią wszystkie twoje marzenia, Areli - powiedziała z uśmiechem od ucha do ucha.
            - Dziękuję - moja buzia na pewno też wygląda jak banan.
            Przytuliłam  ją. Przez ramię Rose widziałam, że mama patrzyła na nas ze zrezygnowaniem.
            Usiadłyśmy przy stole. Siedziałam pomiędzy moją matką, a Rose.
            Przyjaciółka pochyliła się w moją stronę.
            - Ma tutaj przyjść chłopak, o którym ci opowiadałam. Ten co mnie uratował. Jack. Pamiętasz? - szeptała.
            - No jasne, że pamiętam. Wczoraj nie mówiłaś o niczym innym. Czyżby on ci się podobał? Przecież masz narzeczonego.
            Położyła palec na usta.
            - Mów ciszej, bo on usłyszy, albo co gorsza moja matka - zganiła mnie.
            Nasze matki były do siebie bardzo podobne pod względem charakteru i sposobu bycia. Nigdy nie zachowywały się niestosownie i nie pozwalały na to córkom. Były zawsze tak wyprostowane jakby połknęły kij. Zachowywały się po prostu jak żony bogatych mężów.
            Do naszego stołu podeszła kobieta z nadwagą, którą zawsze obgadywała moja mama i jej znajome. Trzymała pod ręką wysokiego, eleganckiego blondyna.
            - Ooo... Patrz. To jest Jack- podniecała się Rose i szturchnęła mnie łokciem w bok.
            - Uuu... Przystojniak z niego- powiedziałam jej do ucha. - Mówiłaś, że on nie ma pieniędzy, a jest taki elegancki.
            - No, bo nie ma. Ciekawe skąd to wziął - zastanawiała się moja przyjaciółka.
            Pan Elegancik obszedł stół po przywitaniu się z wszystkimi, żeby dotrzeć do nas. Skłonił się przed Rose, ujął jej dłoń i czule pocałował.
            - Witam miłe panie - przywitał się melodyjnym głosem.
            Podszedł do mnie i także ujął moją dłoń.
            - Słyszałem, że masz dzisiaj urodziny. Życzę ci wszystkiego, co sobie wymarzysz - mnie też pocałował w dłoń, ale nie tak czule jak Rose.
            - Dziękuje. Bardzo miło pana poznać - dygnęłam przed nim i się uśmiechnęłam.
            - Skąd wziąłeś te wdzianko? - spytała Rose Jacka wpatrując się w niego jak w święty obrazek.
            - Dostałem od tej pani, z którą przyszedłem. Należy do jej syna - odpowiedział jej Jack.
            Razem ślicznie wyglądali, gdy się tak w siebie wpatrywali. Kiedy się tak im przypatrywałam kątem oka, sama chciałam kochać i być kochaną. Miłość jest taka cudowna.
            Jack odsuną krzesło mi i Rose, więc usiadłyśmy.
            - Jest też dżentelmenem, więc chyba dobrze wybrałaś - powiedziałam przyjaciółce.
            - Ale ja go nie wybrałam. On jest mi zupełnie obcy, a ja mam narzeczonego - oburza się Rose.
            Dziewczyna obrzuciła mnie groźnym spojrzeniem. Jej oczy mówiły: "Idź sobie. Mów do ręki".
            - No, już dobrze - ustąpiłam.
            Zerknęłam kątem oka na narzeczonego Rose. Jego mina nie wyrażała zadowolenia. Domyślałam się co myślał w tamtej chwili: "Po jakiego grzyba ja tu zaprosiłem tego durnia?"
            Jack zajął miejsce przy stole obok Pani Otyłej. Gdy zauważył to, co leżało przed nim, czyli nakrycie stołu, widziałam w jego oczach przerażenie. Nachylił głowę w stronę kobiety siedzącej po jego prawej stronie. Wyczytałam z ruchu jego ust takie słowa: "Po co tego tyle?"
            Zachichotałam.
            - Z czego się tak śmiejesz - zapytała mnie Rose.
            Przez chwilę próbuję uspokoić śmiech.
            - Z Jacka - odpowiedziałam.
            Musiałam usłyszeć resztę. Podeszłam do pana siedzącego po prawej stronie Pani Otyłej. Był to jakiś znajomy mojego taty. Chyba grywał z nim w karty.
            - Jak podoba się panu statek i jak mija panu podróż? - zagadałam go.
            Kiedy mężczyzna zaczął mi opowiadać o swoich odczuciach, przestałam się koncentrować na jego słowach, a skupiłam się na dialogu pomiędzy Panią Otyłą a Jackiem. Dalej rozmawiali szeptem.
            - Czy nie łatwiej byłoby jeść rękami? - w głosie Dawsona dalej było słychać drżenie.
            Przewróciłam oczami.
            Pani Otyła tak szczerze się uśmiechnęła, że aż zrobiły jej się bruzdy na twarzy.
            - Oczywiście, że lepiej je się rękami, ale osoby takie jak te tutaj, bogate snoby, wolą utrudniać sobie życie i wmawiają sobie, że to nie wypada. Jednak nie wszyscy ludzie tu zgromadzeni są wyrachowanymi snobami - kobieta poklepała Jacka po ramieniu. Zapewne chciała dodać mu otuchy.
            Gdy wypowiedziała te słowa, już nie wytrzymałam. Parsknęłam śmiechem.
            - Śmieszą cię moje problemy z prostatą? - oburza się mężczyzna, do którego wcześniej zagadałam.
            Czy jak ja słuchałam tamtej rozmowy, znajomy ojca mówił cały czas monolog i opowiadał mi o swoich problemach z oddawaniem moczu? O Boże! Obok kogo ja stałam!
            - Nie. Oczywiście, że nie. Przepraszam, ale przypomniała mi się taka jedna śmieszna sytuacja - stwierdziłam, że małe kłamstwo nikomu nie zaszkodzi. - Pójdę już. Powinnam wrócić na swoje miejsce.
            - Dobrze - mężczyzna odesłał mnie ruchem ręki. Miał skwaszoną minę.
            Wróciłam na swoje miejsce.
            Rose pochyliła się do mnie.
            - Co tam robiłaś? - zapytała.
            - A nic, nic - szybko wyrzuciłam z siebie te słowa.
            - Taaa... Jasne - przyjaciółka posłała mi wymowny uśmiech.
            Zaczerwieniłam się.
            Na szczęście Rose nie ciągnęła dalej tematu.
            Reszta obiadu upłynęła w niby przyjaznej atmosferze.